poniedziałek, 9 września 2013

To już dwa tygodnie O_O (wyjazd do Gyeongju)

Nie mam pojęcia jak to się stało, ale jutro miną dwa tygodnie, odkąd wylądowałam na lotnisku w Incheon. Jak dalej tak pójdzie, to ani się nie obejrzę, a będę wracać do Polski. Serio serio.

Ten (oraz kolejny) wpis poświęcę dwóm wyjazdom (odgórnym dla wszystkich stypendystów do Gyeongju i do Seulu, gdzie wybrałam się sama), oraz ogólnym spostrzeżeniom dotyczącym życia w Korei do tej pory. Wciąz się przyzwyczajam, dlatego będzie dość ogólnikowo.

Pod cutem zdjęcia i relacja!



Wyjazd do Gyeongju, 29-30.08.2013
(Zainteresowanych odsyłam na wikipedię, gdzie możecie sobie poczytać o miejscowości i jej atrakcjach turystycznych.)

Wyruszyliśmy bladym świtem, a przez blady świt rozumiem przed ósmą rano. Radosnym discobusem (zdjęcie poniżej) ruszyliśmy do Gyeongju, oddalonego od naszego małego Asan o jakieś pięć godzin drogi.

Tak wyglądał sufit naszego złotego z zewnątrz autokaru. Słowem - discobus.

A tak wygląda większość rest-stops na autostradach Korei. Łazienki, restauracja lub dwie, jakieś sklepiki i... stoisko z Bóg wie czym, ale za to zawsze głośno grające trot. (dla tych, co chcą wiedzieć co to trot, odsyłam tutaj na małą próbkę. Kliknęliście? Przesłuchaliście? Gratuluję, wasze pierwsze doświadczenie z koreańskim disco polo :DDD. Ale trzeba przyznać, że świetnie się przy tym bawi ;)).

Jednym z dużych plusów wyjazdu do Gyeongju (wyjazdu "orientacyjnego", wprowadzającego dla stypendystów rządowych KGSP) było to, że jedzenie i pobyt w hotelu, a także wszelkie atrakcje o których napiszę za moment - były za darmo. 

Minus - po dotarciu do hotelu kazano nam przebrać się w absolutnie niewygodne, nieprzepuszczające powietrza żółte koszulki NIIED.

Z moją współlokatorką Rachael, już na sali konferencyjnej, w żółtych koszulkach-potworlach.

A było nas tam prawie 800 osób.

Po prawie czterogodzinnej (!) pogadance z występami wreszcie puszczono nas do pokoi, gdzie mogliśmy spędzić spokojnie noc. Niestety, następnego dnia trzeba było zerwać się bladym świtem, bo czas gonił, a miejsc do zobaczenia było sporo.



Buchae-chum, czyli taniec z wachlarzami. Nie mam pojęcia, czy poprawnie zapisałam nazwę, romanizacja koreańskiego jest najgorsza.




Samulnori, tradycyjne koreańskie bębny (dosłownie "zabawa czterech rzeczy"). 
Nie naoglądałam się w życiu zbyt wielu występów bębniarzy koreańskich w Polsce poza naszą grupą na uniwerku, ale ci faceci tutaj się tak wczuwali, wow. ;) 

Organizatorzy przygotowali krótkie przedstawionko (second-hand embarrassment pełną parą, jeśli mam być szczera) i nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zrobić temu kolesiowi zdjęcia. BYŁ FABULUŚNY. Miał cały czas taką gestykulację. :D

Dość jarski bibimbap. Pomidorki były gorzkie. :c A ta zupa/woda ogórkowa to do teraz nie wiem co to było, herbata do popicia? (n00b level over 9000)

Spotkałam koleżankę A., z którą zresztą przyleciałam do Korei z samej Warszawy.


Grupowe piwo.

Nasz hotel (i moja karta do pokoju).

I moje roomies z hotelu, dziewczyna z Kambodży i Trynidadu i Tobago.

Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy w drogę - Gyeongju Tower, przedstawienie gimnastyczno-akrobatyczno-taneczne, świątynia Bulguksa i Poham.

Widok z okna hotelowego pokoju o szóstej rano. Padało. :(
Ale widać Gyeongju Tower - to takie szare na środku zdjęcia.

Śniadanie mistrzów - wszystko na raz, a co się będę szczypać. CHLEB NIE BYŁ SŁODKI.

Różowy chleb, ja nie wiem.

Z współlokatorką, koreańszczymy się przed Gyeongju Tower.
Jeszcze nie opanowałam sztuki uroczego pozowania do zdjęć.

Widok z dołu.

A to już w środku, była wystawa - szaty królewskie.

Była i korona.

Jak i królewskie korki.

Po Gyeongju Tower udaliśmy się na przedstawienie o goblinie - grupa gimnastyczno-taneczna skakała, rozbijała bloki cegieł, walczyła, ogólnie pełen serwis. Było niesamowicie, nie mogłam jednak robić zdjęć. :C

Szokujące, znowu żarcie. Tym razem kolejna rzecz do skreślenia z listy "do zrobienia w Korei - autentyczna restauracja, w której trzeba zdjąć buty i siedzi się na podłodze, żeby jeść.
W restauracji czekała na mnie jednak niespodzianka...

Usiadłam sobie koło kolegi z Mongolii, który usłyszawszy, że jestem z Polski, zaczął ze mną rozmawiać - po polsku! Okazało się, że przez siedem lat mieszkał w Polsce i jest to dla niego drugi dom. Wielki fan Widzewa Łódź. :D

A to już w drodze do świątyni Bulguksa.










 Z koleżanką z Belgii i kolegą z USA. Kolega z USA jest ze mną w klasie.

A tu dołączyła do nas roomie.



Po Bulguksa udaliśmy się do Poham, na jakąś propagandową ekspozycję, na której fotek nie robiłam bo nie. W drodze powrotnej z kolegą z Argentyny, który siedział za mną w discobusie ustaliliśmy, że się zdrzemniemy, po czym... przegadaliśmy całą drogę. ;)

Wiem, że znowu żarcie, ale możecie sobie popatrzeć na koreański styl "mieszania". Kotlet, okej. Ryż, spoko. Kimchi i inne koreańskie dodatki, no dobra. Ale kapustę pekińską polali... sosem truskawkowym.

Ciekawostka, kolega z Laosu je hot-doga pałeczkami.

I to by było tyle z Gyeongju, przejdźmy teraz do kolejnych dwóch dni, czyli wycieczki do Seulu.

Niestety fot jest tak dużo, że zamieszczę wpis osobno.


2 komentarze:

  1. Jejciu jak Ci zazdroszcze :D
    Cudne to wszystko, baw sie dobrze. Korzystaj hihi
    Kiedy zaczynasz kucie?

    OdpowiedzUsuń
  2. najbardziej uwielbiam fotki żarcia :D
    I Twoje komentarze pod zdjęciami :D

    OdpowiedzUsuń